Przyznaję się od razu, bez bicia... Przy zespołowym stoliku podczas wesela jem najwięcej. Przepraszam! Tak już mam, choć wiem, że odzież w rozmiarze "S" może być wielce myląca. To wszystko przez fakt, że na święta wielkanocne dostawałem barszcz biały w talerzu zwanym potocznie także salaterką (dziękuję Ci Babciu!). Gdy nikt nie patrzy, a sala weselna aż się prosi, staje się giermkiem parkietu (do króla to jeszcze długa droga). Umiem podnosić jedną brew (druga się jeszcze uczy), disco polo już mnie nie boli, a po udanym weselu najlepiej odpoczywam na porannej sesji plenerowej. Jakieś znaki szczególne? Poznać mnie możecie po brodzie i muszce. Chyba, że się ogolę, to tylko po muszce (krawat na zdjęciu obok jest dla zmyłki). Oprócz tego ślubne homonto w postaci szelek, skarpetki do pary (to nie zawsze jest łatwe) i raczej poważna mina. Od razu uprzedzam, tylko mina, żeby nie było. Coś więcej? Lubię zdjęcia - te dobre, jedzenie - to smaczne, podróże - raczej te duże, góry - te polskie, muzykę - tę lepszą, samochody - ten srebrny, dziewczyny - tę jedyną. Zapomniałbym o najważniejszym, wprost KOCHAM to co robię!
Ja tak ciągle o sobie... a co u Was?